Kiedy Marta zalogowała się na portalu randkowym, jednego dnia otrzymała 200 wiadomości. "Miałam rzucić pracę i rozpocząć rekrutację na męża?" — zastanawiała się. Wylogowała się jednak i poszła do swatki. Innych rozczarowały kłamstwa lub nagłe znikanie części użytkowników na apkach. Nic dziwnego, że uważane za relikt przeszłości biura matrymonialne przeżywają oblężenie.
– Często to psychoterapeuci wysyłają do mnie samotnych czy zdesperowanych brakiem związku pacjentów. Czasem rodzina lub przyjaciele, a czasem nawet księża czy inni doradcy życiowi, np. wróżki — opowiada Agata Sybilska, z wykształcenia psycholożka, z zawodu i praktyki (jak sama mówi) "match—makerka", czyli… swatka. Sybilska jest założycielką Centrum Matrymonialno—Poznawczego Ostoya w Warszawie, które przeżywa oblężenie klientów rozczarowanych Tinderem i innymi portalami randkowymi. To jedno z najdłużej działających biur matrymonialnych w Polsce. Mieści się w niepozornej kamienicy, w sercu miasta.
Wchodzę na pierwsze piętro, do niewielkiego pokoju, do którego trafiają na rozmowy potencjalni kandydaci, czyli, jak się dowiaduję, kobiety i mężczyźni w wieku od 20 do… nawet 90 lat. Kilka mebli, lampa dająca ciepłe światło, ekspress do kawy. Siadam na sofie, naprzeciwko mnie, w fotelu, szefowa biura. Zwyczajowo tak to właśnie wygląda — ona przeprowadza wywiad, a kandydat lub kandydatka, która chce być wpisana do bazy, opowiada o sobie.