Jego rak "rozpłynął się, jak śnieg na gorącym piecu". Zdumiewający przypadek pana Wrighta

6 godziny temu 6

Rakowe guzy "rozpłynęły się jak kulki śnieżne na gorącym piecu"

W głowie zapaliła mi się lampka, gdy przypomniałem sobie o przypadku poznanym przed laty na studiach. Była to sytuacja, w której efekt placebo stanowił jedyne możliwe wyjaśnienie pewnych ekstremalnych zmian fizjologicznych. Pamiętałem nawet nazwisko z tej dawno czytanej w podręczniku historii: niejaki pan Wright.

Odszukałem ten przypadek w raporcie klinicznym z 1957 roku. Historia zaczynała się dokładnie tak, jak pamiętałem: pan Wright, pacjent onkologiczny, umierał. Był w końcowym stadium złośliwego nowotworu węzłów chłonnych. Guzy wielkości pomarańczy pojawiły się na jego szyi, pod pachami, w klatce piersiowej oraz w kroczu. Uciskały tchawicę, powodując trudności oddechowe. Lekarze zastosowali już wszelkie dostępne metody, wyczerpali wszystkie opcje. Nie można było zrobić nic więcej.

Z tym że akurat wówczas na rynek trafił nowy eksperymentalny lek. Był to środek przeciwnowotworowy o nazwie krebiozen, zbierający bardzo optymistyczne opinie o swojej skuteczności. Wright przeczytał o tym "magicznym" leku i ubłagał lekarzy, aby go u niego wypróbowali.

Redakcja poleca: Jak zaczyna się rak? Prof. Hać: tak wygląda początek, zawsze

Gdy tylko do szpitala dotarła przesyłka, pacjent otrzymał pierwszy zastrzyk w piątek po południu. Gdy trzy dni później jego lekarze wrócili w poniedziałek do pracy, zastali pacjenta na chodzie, oddychającego bez problemu, spacerującego po oddziale i żartującego z pielęgniarkami. Zdumiony lekarz donosił w pisemnych raportach, że guzy "rozpłynęły się jak kulki śnieżne na gorącym piecu". Po dziesięciu dniach Wright, będący w coraz lepszej formie, został wypisany do domu.

W strzykawce wcale nie było leku, ale woda. "Guzy znowu zniknęły"

Jednak kilka miesięcy potem w prasie zaczęły się pojawiać informacje, że krebiozen nie jest cudownym lekiem przeciwrakowym, tylko najzwyklejszym oszustwem. Gdy Wright to przeczytał, natychmiast nastąpiła u niego ciężka wznowa choroby. Guzy ponownie napęczniały, jego kondycja zdrowotna dramatycznie się załamała. Pacjent został przyjęty do szpitala w takim samym stanie jak przed rozpoczęciem kuracji środkiem, który jego zdaniem miał go uleczyć.

Mając przed sobą chorego, który był już praktycznie na łożu śmierci, jego lekarz zdecydował się postąpić nieszablonowo. Powiedział Wrightowi, że przeczytane przez niego doniesienia były nieścisłe, a on właśnie otrzymał najnowszą, zmodyfikowaną wersję serum o dwukrotnie większej mocy. Pierwsza wersja leku nie była do końca udana, jak mówił, ale ta działa znacznie lepiej. Po jednym zastrzyku guzy znowu zniknęły. Lecz tym razem lekarz nie podał nawet owego leku. W strzykawce wcale nie było krebiozenu. Była woda.

Przeczytaj również: Jak boli rak? Prof. Hać o dwóch sygnałach. "Bezwzględnie objaw alarmowy"

Przez dwa miesiące Wright cieszył się znakomitym zdrowiem. Po guzach nie było śladu, on miał świetne samopoczucie. Wrócił do normalnego życia. Potem zaś trafił na kolejny raport w prasie: krebiozen został ostatecznie zdyskwalifikowany jako środek w walce z rakiem. Ochotnicy biorący udział w próbie klinicznej nie doświadczyli żadnej poprawy po zastosowaniu leku. U Wrighta nastąpił natychmiastowy nawrót choroby. Zmarł w ciągu kilku dni.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

"Była słaba, wycieńczona i nie zapowiadało się, żeby miała długo pożyć"

Gdy czytałem teraz o tym przypadku pierwszy raz od czasu studiów, od razu stanęła mi przed oczami Nikki, znajoma pielęgniarka onkologiczna. Przypomniałem sobie, co powiedziała o niej w swoim wywiadzie Janet Rose: kiedy poznała Nikki, która zatrzymała się w sąsiednim pokoju w tym samym pensjonacie w Brazylii, ta była słaba, wycieńczona i nie zapowiadało się, żeby miała długo pożyć. Sądziła, że zostanie tu tydzień, najwyżej dwa tygodnie.

– Ale potem pewnego dnia dostała bardzo wysokiej gorączki – wspominała Janet. – Zostałam przy niej, dawałam jej pić. Gdy gorączka wreszcie opadła, Nikki ocknęła się głodna jak wilk. Od miesięcy nie była w stanie normalnie jeść, a teraz nie mogła się po prostu napchać.

"Dopadł mnie agresywny rak potrójnie ujemny. Pierwszy znak zignorowałam

Ta gorączka mnie zaciekawiła. W innych przypadkach spontanicznej remisji, jak odkrył doktor Coley, ludzie nagle wracali do sił po tym, gdy wysoka gorączka aktywowała w jakiś sposób ich układ odpornościowy. Oczywiście nie ma sposobu, by przekonać się teraz, czy gorączka odegrała jakąś rolę w przebiegu choroby Nikki, ale z pewnością warto odnotować ten fakt. Dalsza część opowieści Janet zgadzała się z tym, co pamiętałem o Nikki – że wróciła z Brazylii, wyglądając na zdrową i zadowoloną, oraz że jadła produkty, po których dobrze się czuła. Jan mówiła, że przez sześć tygodni po tym epizodzie gorączki Nikki coraz bardziej odzyskiwała siły. Pod koniec pobytu nie musiała już korzystać z wózka inwalidzkiego. Jan mówi też, że na odchodnym Nikki dostała wskazówki co do dalszego postępowania. Powiedziano jej między innymi, żeby bez względu na wszystko przez sześć miesięcy nie wykonywała żadnych skanów diagnostycznych. Jednak kilka dni po jej wyjeździe Jan otrzymała od niej telefon. Nikki wyznała, że zgłosiła się na badanie obrazowe. Ale aparat się zaciął, gdy leżała na stole.

– Jak myślisz, co to znaczy? – Nikki zapytała Jan.

– Nie ma znaczenia, co ja myślę – odparła Jan. – Ważne, co ty myślisz.

– Według mnie to pewnie znaczy, że mam nie robić tego badania – powiedziała. – Ale nie wiem, czy wytrzymam. Jestem pielęgniarką!

"Wiara, bez względu na wszystko, jest ogromną częścią leczenia"

Nikki ponownie skontaktowała się z Jan po tygodniu. Poszła do poradni i zrobiła badanie. Nie wyglądało to dobrze – wciąż miała raka. Była załamana. Od razu zaczęła się czuć chora. Jej stan szybko się pogorszył i zmarła w ciągu kilku tygodni, splątana i w dużych bólach.

– Wiele razy o tym myślałam od tamtej pory – wyznała Janet. – W głębi ducha uważam, że gdyby poczekała tych sześć miesięcy, to coś mogłoby się wydarzyć. Mogłaby odzyskać zdrowie.

MedonetPRO OnetPremium

MedonetPRO OnetPremiumMedonet

Pamiętam w Nikki przede wszystkim jej pasję, żarliwe oddanie swoim dzieciom oraz nieustępliwość w poszukiwaniu odpowiedzi. Wahałem się przed uznaniem, że siła przekonania potrafiła być aż tak wielka; że zobaczenie na tomografii komputerowej wciąż istniejącego guza mogło spowodować tak szybki schyłek i zgon. Czy i tak by zmarła, nawet gdyby zastosowała się do zalecenia, by nie robić przez pół roku skanów? Nie wiem. Lekarz we mnie chce zapobiec błędnemu interpretowaniu jej historii, dlatego wahałem się przed jej przedstawieniem. Ale badacz we mnie wie, że to, co mówiła mi ona oraz co mówiła Jan, jest ważne. Jeżeli chcemy lepiej zrozumieć, jak to wszystko się dzieje, musimy się zmierzyć z niewygodnymi, złożonymi prawdami. Sporządzanie mapy owego terytorium będzie wymagało zbierania wszystkich dostępnych informacji. Jedynym sposobem posuwania się naprzód w tej pracy jest odłożenie na bok automatycznych sądów i lęków. Pamiętam, co Matt Ireland opowiadał o okresie po powrocie z Brazylii: jego lekarze w Dartmouth chcieli wykonać rezonans, by sprawdzić postęp jego choroby, ale on odmówił.

– D-Day już minął – powiedział, odnosząc się do przybliżonych ram czasowych życia, jakie przewidywali dla niego lekarze – a ja czułem się dobrze. Jeżeli guz rósł, nie chciałem, żeby to samopoczucie zostało zakłócone przez strach albo przez myśl, że moje samoleczenie nie działa. Dlatego nie zgodziłem się na rezonans.

Potrzebowałem naprawdę w to wszystko wierzyć.

– Wiara, bez względu na wszystko, jest ogromną częścią leczenia – mówił dalej. – Jeżeli naprawdę wierzysz w braną chemioterapię i ufasz, że pomoże, to może to właśnie jest rozwiązanie dla ciebie.

Lekarze obserwowali, jak guzy znikają, a potem się odtwarzają

Podobieństwa między Wrightem i Nikki są uderzające. U obojga występuje ten sam wątek głębokiej wiary, że zastosowana kuracja (krebiozen u Wrighta, lecząca energia uduchowionego uzdrowiciela i miejsca u Nikki) wywoła diametralną poprawę ich stanu zdrowia. Natomiast utrata wiary w kurację skutkowała agresywnym odnowieniem się choroby. Przypadek Wrighta stał się punktem odniesienia w naukach medycznych dlatego, że nowotworowe guzy chłonne pacjenta były widoczne z zewnątrz i lekarze obserwowali, jak znikają, a potem się odtwarzają w rytm tego, jak chory pokładał wiarę w otrzymywanym leku lub ją tracił. Skutek ten było widać gołym okiem.

W przypadku Nikki niestety nie wiemy, co się działo wewnątrz jej organizmu. Początkowo jej stan sprawiał wrażenie, iż nastąpiła znaczna poprawa, a mimo że choroba Nikki do pewnego stopnia się cofnęła. Nie mamy jednak co do tego pewności. Być może tylko czuła się lepiej, mimo że choroba systematycznie się pogłębiała. Być może zmarłaby w tym samym czasie bez względu na wszystko.

Wiara ma też swoją ciemną stronę, co prawdopodobnie odegrało swoją rolę u Wrighta i Nikki. Jest nią przeciwieństwo placebo, zwane efektem nocebo: spodziewamy się czuć źle i tak się czujemy. W badaniach daje się to często uchwycić, gdy analizowane są skutki uboczne interwencji. Kiedy informuje się ludzi, że po zażyciu leku będą doznawać określonego skutku niepożądanego (od bólu głowy przez wymioty do wysypki), występuje mierzalna zwyżka częstotliwości tych właśnie efektów.

"Uleczeni. Medyczne śledztwo w sprawie zaskakujących powrotów do zdrowia", okładka książki

"Uleczeni. Medyczne śledztwo w sprawie zaskakujących powrotów do zdrowia", okładka książkiWydawnictwo Czarna Owca

Przeczytaj źródło