Miała rzadkiego raka krwi. Po wyzdrowieniu prześladuje ją jedna myśl. "Niemożliwe, niemożliwe"

6 godziny temu 6

"Uczucie jednocześnie okropnie znajome i całkowicie obce"

Rytm tego rytuału wszedł mi w krew. Nachylam się do lustra. Stare sińce przyjmują twardy kant. Jedna ręka odsłania lewy obojczyk. Druga szturcha cień, który tam dostrzegłam. (...)

Kieruję wzrok na trzynaście centymetrów kwadratowych skóry na lewo od jabłka Adama. Fragment ciała, który najczęściej łaskotliwie się zaognia, a zatem najlepiej mi znany. Potrafię idealnie odtworzyć jego obraz samym dotykiem, przebiegając palcami wzdłuż dawno zabliźnionej rany wzdłuż obojczyka i po miękkich zagłębieniach szyi. Ale teraz chcę mu się przyjrzeć dokładnie, niczym pod mikroskopem.

Znam ten schemat. W gorsze dni, kiedy jestem zmęczona, a dialogi współpracowników, szybkie jak pociski, omywają moje uszy postrzępioną falą dźwięku, czasem odwracam głowę, by uniknąć czyjegoś spojrzenia, i wtedy to czuję. Mam wrażenie, że coś miękkiego i twardego zarazem blokuje płynny zwykle ruch szyi. Uczucie jednocześnie okropnie znajome i całkowicie obce. Jak wtedy, gdy po ciemku źle obliczysz liczbę schodów i stopa niespodziewanie zetknie się z podłogą. Wstrząs i elektryczny impuls, który wdziera się do żołądka. Wykryto obecność intruza.

Znam ten schemat, ale wciąż czasem w nim więznę. Udaję, że siedzę przy biurku, stukam w klawiaturę, choć w rzeczywistości, z szumem paniki w uszach, zajadle spieram się sama ze sobą. Powraca śpiewna, pozbawiona sensu scysja. "Wiesz, że ci się wydaje, ale może tym razem to jednak prawda?". I zawsze kończy się tak samo. Ląduję tu, przed lustrem, wpatrzona we własne szkliste odbicie, z cichym szlochem szturchając szyję tak mocno, że zostają ślady.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Tym, czego szukają moje badawcze palce, jest dowód na obecność guzka, gruzła tkanki, który, choć nie powinien, wybrzusza się pod skórą. Ale w głowie nie rysuje mi się to tak przejrzyście; moje myśli całkowicie wypełnia piekielny biały szum, a wraz z nim uparte szepty: "niemożliwe, niemożliwe". Nauczona doświadczeniem, wiem, że nowotwór ma konkretną teksturę: twarde jądro zanurzone w powłoczce, która ślizga się wzdłuż mięśni i pod skórą. Znaleziony niemal dekadę temu w tej właśnie części szyi, dał się przesuwać pod palcami. Tańczył wśród ścięgien, kiedy poruszałam głową. Wydawał dźwięk, jakby pstrykanie, które czułam na języku.

Podczas gdy ja dalej gapię się i szturcham, budzi się mózg i zaczyna się gonitwa myśli. Jeśli naprawdę coś mi tam rośnie – a w głowie mam baśniowe zło, niewidzialne trujące róże, pnące się wewnątrz ciała, by uwięzić mnie w swoich ciernistych splotach – nic już nigdy nie będzie jak dotąd.

Będę musiała przekazać złą wiadomość mężowi, rodzicom, siostrze, znajomym. Zmierzyć się z tym osobliwym znakiem czasu: rozterką, ile z bardzo osobistej tragedii udostępnić obcym ludziom w internecie. Zrezygnować z pracy, gdy nie będę już w stanie przenosić słów na ekran. Radzić sobie na co dzień z mniejszą pulą pieniędzy, z której jeszcze część musi starczyć dla kogoś, kto wyprowadzi psa, kiedy ja nie będę miała siły… Czy ktokolwiek zna hasło do mojego komputera, a jeśli nie, to jak po mojej śmierci dostanie się do skrzynki mailowej? I wciąż nie przestaję macać się po szyi, metodycznie, na autopilocie, jednocześnie rozmyślając nad tym, co powinno się zawrzeć w cyfrowym testamencie. (...)

Przy kilku pierwszych falach tej biurowej paniki postąpiłam tak, jak sądziłam, że należy postąpić. Wysiedziawszy w pracy do końca, udałam się do przychodni, gdzie pielęgniarka obmacała mi szyję. Próbowałam odpowiadać na pytania, co czuję, streścić wieloletnią historię w kilku zwięzłych zdaniach, jakby tworząc szkic mapy dla kogoś, kto stanął u wlotu do mojego osobistego medycznego labiryntu.

Rezultat był zawsze ten sam: pielęgniarka, nic nie znalazłszy, nie mogła skierować mnie na dalsze badania, a zarazem – przez wzgląd na moją historię – odmawiała złożenia ostatecznej deklaracji, która pozwoliłaby mi wrócić do domu w radosnych podskokach, uwolnić się od paniki i znów zająć bardziej przyziemnymi zmartwieniami, choćby tym, co kupić na kolację albo czy naprawdę osy budują gniazdo na strychu. Po raz setny słyszę, że jeśli sprawa wciąż mnie niepokoi, powinnam umówić się na wizytę do swojego lekarza, a tymczasem nie miętosić już szyi, bo zaognię stare rany. Dziękuję pielęgniarce, zapinam płaszcz i wracam do domu. Aby pójść teraz do specjalisty, musiałabym wziąć wolne z pracy i wybrać się w podróż z kilkoma przesiadkami. Zawsze kończy się tym samym. (...)

MedonetPRO OnetPremium

MedonetPRO OnetPremiumMedonet

"Możecie o tym pomyśleć. Słyszę, jak myślicie"

Po kilku identycznych wizytach w przychodni przestałam szukać pomocy, gdy objawiał się widmowy guz. Byłam w stanie sama przeprowadzić oględziny, sama zważyć prawdopodobieństwo. Odkryłam, że skuteczniejszym wyjściem jest całkowicie poddać się fali paniki, wymknąć do łazienki, gotowa na najgorsze, a po wszystkim przemyć twarz i wrócić do biurka. Ukłucia paniki wciąż bolą, ale dziś wiem, jak to przetrwać. Zdarza mi się w pół godziny przebyć drogę od żegnania się z życiem do końskiego zdrowia. (...)

Możecie o tym pomyśleć. Słyszę, jak myślicie.

Jestem hipochondryczką. A przynajmniej martwię się, że mogę nią być, czyli w zasadzie na jedno wychodzi.

Obawa, że coś się ze mną dzieje, że jestem chora, towarzyszy mi przez cały czas. Wątpię w każde fizyczne doznanie i nie ufam własnej interpretacji tego, co czuję. Czasem lęk jest odległy, stłumiony, niczym radio za ścianą. Kiedy indziej nie słyszę nic innego.

Choroba i strach przed nią to doświadczenia całkowicie jednostkowe – moje dolegliwości, rzeczywiste lub nie, są tylko moje; tylko ja wiem naprawdę, jak się z nimi żyje – zatem hipochondrię, jako jedną z nich, bardzo trudno wyodrębnić czy dokładnie zidentyfikować. Próbuje to ułatwić poradnik wydany przez brytyjską służbę zdrowia (National Health Service, NHS), zawierający spis uporczywych myśli, jakie miewają osoby doświadczające lęku o zdrowie. Druga z nich brzmi: "Czuję, że coś mi jest".

Ta myśl nawiedza mnie niemal codziennie.

"Moment przełomowy nastąpił, kiedy miałam siedemnaście lat"

Nie zawsze tak było. Pierwszych szesnaście lat przeżyłam w błogiej nieświadomości własnego stanu zdrowia. (...) Moment przełomowy nastąpił, kiedy miałam siedemnaście lat i stojąc u progu dorosłości, ostrożnie przyglądałam się perspektywom, jakie zarysowuje samodzielne życie. Złożyłam papiery na uczelnię, poznawałam nowych ludzi i coraz poważniej myślałam o pisaniu. Potem pracowita zima przyniosła ogólne wyczerpanie, a na koniec diagnozę chłoniaka Hodgkina, stosunkowo rzadkiego raka krwi.

Po kilkumiesięcznym leczeniu alarm został odwołany i zgodnie z planem wyjechałam na studia. Ale na pierwszym roku, mając osiemnaście lat, znalazłam w szyi guz – jak się okazało, nawrót nowotworu, który ponoć trwale wytrzebiono w moim organizmie. Konieczne były druga chemioterapia, przeszczep komórek macierzystych i kilka tygodni w izolatorium – seria coraz bardziej inwazyjnych i ryzykownych metod, podczas gdy uporczywe zagrożenie stwarzane przez pozornie uleczalny nowotwór rosło.

Dopiero po kilku latach obserwacji i testów, jako dwudziestodwulatka, usłyszałam, że jestem wyleczona. Zespół medyczny, który się mną przez ten czas zajmował, pożegnał mnie z uśmiechem, żartując: obyśmy się więcej nie spotkali.

Po pięciu latach od zakończenia kuracji prawdopodobieństwo, że znów zachoruję, było takie samo jak w przypadku reszty populacji. Koniec z corocznymi kontrolami, przyjmowaniem leków profilaktycznych i badaniami USG. Moje ciało i moje życie uwolniły się od raka.

Ale ja nie jestem wolna.

Dalszą część przeczytasz w książce Caroline Crampton "Ciało ze szkła. Historia hipochondrii", wydanej nakładem Wydawnictwa Czarne.

"Ciało ze szkła. Historia hipochondrii" — okładka

"Ciało ze szkła. Historia hipochondrii" — okładkaWydawnictwo Czarne

Przeczytaj źródło