O czym marzył King? O tym, że pewnego dnia "naród dorośnie do prawdziwego znaczenia swojego credo wyrażonego w Deklaracji Niepodległości: wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi, a Stwórca obdarzył ich nienaruszalnym prawem do życia, wolności i bycia szczęśliwym". O tym, że "wśród czerwonych pagórków Georgii synowie niewolników i synowie ich panów zasiądą do jednego stołu". Że "nawet stan Missisipi, gorejący ogniem niesprawiedliwości i prześladowań, stanie się oazą wolności i sprawiedliwości". King marzył, że "czwórka jego dzieci będzie żyła w kraju, gdzie nie liczy się kolor skóry, tylko wartość charakteru". A w "Alabamie (...), której gubernator mówi dziś o wyższości prawa stanowego nad federalnym, czarni chłopcy i czarne dziewczynki będą mogli wziąć się za ręce z białymi rówieśnikami, bawić się razem jak bracia i siostry".
Frazę "mam marzenie" King powtórzył osiem razy. Taki zabieg nazywa się anaforą i znany był już starożytnym Grekom. Ale pastor z Alabamy nie stosował retorycznych chwytów na zimno jak antyczni oratorzy. Mówił z coraz większą pasją i wzruszeniem, improwizował, a przede wszystkim wiedział, że ma rację, wiedzieli to jego słuchacze i cały świat, włącznie z politykami broniącymi segregacji, by nie narazić się rasistowskim wyborcom. Przemówienie zostało uznane za najważniejszą i najdoskonalszą amerykańską mowę polityczną XX wieku w sondażu przeprowadzonym u progu XXI wśród czołowych autorytetów w dziedzinie politologii i nauk społecznych.